https://echlembark.wordpress.com

about

Kontrowersje wokół jestestw: kazachscy teriolodzy lub charaktery bułgarskiemu



12.2013: z kontrowersyjnej książki dla dorosłych pt.  Podstępne tułactwo



Dobrze abyście wiedzieli, iż za moje wyprawy do Azji

Środkowej i Europy płacono mi. Szczególnie zaś za te

wyprawy do Azji Środkowej otrzymywałem godziwą

zapłatę. Toteż podczas, gdy inne wyprawy miały raczej

charakter ogólny i krótkotrwały, te przyczynki

organizowane przez Albuna miały w Turkmenii czy Kirgizji

wysokie znamiona priorytetu. Byłem sygnowany jako

najwyższy dygnitarz z ramienia wojska lub sił specjalnych

wręcz.

Wyjazdy po wyspach lub w Afryce, czy nawet te do

Ameryki Południowej były zazwyczaj krótkotrwałe, a gdy

trwały dłużej zanosiło się na nic nie robienie. Toteż jak

każdy człowiek jestem zdolny tylko to tego, aby móc

wykonywać te zadania, które zostały mi zlecone i

naturalnie troszczyłem się tylko o siebie. Zlecano mi

właśnie zadania w Azji Środkowej. W innych regionach

sam je sobie zlecałem z racji wpisu mojego do życiorysu,

którego dokonywał Biały Tołstoj. Wygląda na to, iż

czekało mnie kolejne dłuższe zlecenie w krainie prawie

azjatyckiej przy granicy europejskiej szukałem plamistego

płaza, który pluł zawzięcie i nigdy nie było mu dość.

Zbierałem i gromadziłem także dane dla Albuna w

sprawie nocnego drapieżnika.

Szukałem wówczas odchodów, aby nie tylko poznać

ekologię i zagęszczenie tego spiskowego ssaka, ale i


139


również dojść do jego legowiska, aby móc na niego tam

doczekać świtu, gdy przybędzie po nocnych polowaniach.

Musicie wiedzieć, iż doczekałem się tego zwierza jakże

ohydnego o paszczy, której nie zapomnę. Był to jakiś ze

znanym wam z pewnością dużych kotów lub nawet chyba

mniejszy od nich ssak podobny do rosomaka. Dzisiaj nie

przypomnę sobie dokładnie tych wydarzeń, ale miały one

u mnie skutek zaskakujący. Nie czekając na nikogo

pognałem przed siebie aby zapowiedzieć, iż zwierzę to

odkryłem. Przybiegło ze mną dwóch mięczaków, czyli

ludzi strasznie bojaźliwych. Nic nie znaleźliśmy. Także i

później trudno nam był ujrzeć tego ssaka. Tylko tropy

widzieliśmy, nic poza tym.

Wyruszyliśmy konno obaj z Josephem na mołodawskie

pola nieopodal Kiszyniowa. Aby i tam zdobyć cenne

informacje. Zastaliśmy nad jednej z łąk na wzgórzach

znanego nam demonicznego Dr. Upisza, wystraszonego

jakby zobaczył niemieszkańca. Dał nam znać o swoich

wyprawach badawczych. Prowadził dochodzenia na

mołdawskiej ziemi. Zachowywał się dziwnie. Musieliśmy

naciąć jego skórę w kilku miejscach. Poprosił nas o to,

ponieważ spuszczał sobie krew dla lepszego

samopoczucia. Szykował się do wyjazdu nad rosyjskie

zakazane ziemie oraz nad ogrody ałyczy. Nie wyjawił

nam niestety miejsc tych dokładnie.

Po drodze naszej zauważyliśmy także zawziętego

Natana. Pytaliśmy się cóż robi sam pośród zielonych

wzgórz mołdawskich wieczorową porą. Nie miał wiele do

powiedzenia. Ale opowiedział nam historię. Mieszkał tam

od przeszło 20 lat.

- Czym się tu żywisz?

- Zobacz w tył.


140


I zauważyłem zwierzę, które nazywał drapieżnikiem.

Jedną nogę i łapę przednią miał podniesioną.


- Poluję z tym zwierzęciem. Popatrz do przodu-

powiedział


Odwróciłem się i wówczas zostałem uderzony jakimś

ciężkim przedmiotem.

- Ocknąłem się nad rzeką, gdzie pływały duże szkaradne

węże. Nie miałem czasu się namyślać wskoczyłem tam i

pognałem za nimi. Wtem ni stąd ni zowąd pojawił się

Cohen.

Dostałem od niego po łbie. Trwała szamotanina.

Odwróciłem wnet głowę, ale jego już nie było. Czy on tam

w ogóle się pojawił? A może były to moje jakże

niedorozwinięte przypuszczenia?

Zamieszkałem w centrum dochodzeniowym niedaleko

od północnej Mołdawii. Zapisywałem niezwykłe moje

przygody na mołdawskiej ziemi. Pognałem na szczere

pola na wzgórza Uivenc, były zrobić zeznania na tematy

niepewne. Słyszałem, iż dręczono tam ludzi jakimś

nietypowym zjawiskiem. Dziwne odchody znajdowano

wszędzie niemal, na dachach domów, w izdebkach, w

podpiwniczeniach. Nieomal wszędzie. Doszliśmy do

wniosku, iż jakiś wielce tajemniczy ssak musiał

dokonywać tych istnie nieprawdopodobnych problemów.

Napotkaliśmy wielce Natana w dolinie, w której

prowadził wraz ze swoim wielkim szmacianym plecakiem

obserwacje fauny wszelakiej. By również nie tylko

naturalistą, ale i obieżyświatem. Nie dowierzał, jednakże

naszym zeznaniom. Ostawiliśmy go, ponieważ nam nie

wierzył. Dlaczego? Był tylko niedowiarkiem. Wnet jednak

nas dogonił i przyznał się, iż słyszał o zjawiskach

tajemniczych na ziemi mołdawskiej. Ale wyraźnie chwytał

się za kark co świadczyło o tym, iż nie mówił prawdy lub

141


był bardzo zdenerwowany. Okazało się bardzo to dla

niego niewygodne. Postanowiliśmy oczywiście

dowiedzieć się, czy w rzeczywistości to co będzie mówił

ma jakiś związek z czymkolwiek.

Wielce Natan był wieczornym wędrowcem, ale jadł

również przy korycie ze świniami. Odprawiał także

zabobonny rytuał i był jego głównym inicjatorem. Byliśmy

pewni, że posiada trzy osobowości. Nie potwierdził tego.

Nikt jak on nie mógł się znać się na tym co w okolicach

tych tajemniczych miało miejsce. Opowiadał nam o

stepowych tchórzach oraz o pewnym dużym gatunku

węża, którego tamtejsi ludzie bardzo się obawiają. Ongiś

słyszał również o dużych ssakach i pustelniku, który

wyuczył go życia na tych odseparowanych obszarach.

Zapadł w całodzienną śpiączkę. Nie mogłem sobie

przypomnieć dlaczego on to robił.

W bezprecedensowej dolinie rozmawialiśmy z

potencjalnym agentem, widział podobno ufoludy i zjawy.

Musiałem go nieźle zganić za te idiotyczne zeznania.

Skoro tylko padł mi na kolana i przepraszał, że żadnych

duchów już widzieć nie będzie przeszło mi. Dał słowo, iż

wierzyć już nie będzie w żadne zabobony. Pamiętał też

kostuchę i rusałki biegające po lasach. Ale ja mu

sprostowałem jego wiedzę, że zmienię zdanie jeśli pojawi

się coś z tych stworzeń. I pojawiło się wnet. Zdzieliłem po

gębie te stworzenie potwornie. Biegłem za nim przed

dłuższy czas. Stworzenie było jego kumplem. Musiałem z

nimi zrobić porządek. Zawzięty Natan przypomniał mi, że

ludzie tam wierzą i pozostały w nich wierzenia

słowiańskie nadal. Odwiedziliśmy chatę człowieka, na

cyrkularce piłował wiele miejsc na palach.

Ale nasz czas nadszedł ponownie. Przedzieraliśmy się

z Josephem przez lasy i pola Mołdawii autochtonów. Był

142


to czas nierozważny. Tak jak nierozważne są te zeznania.

Ale było to najbardziej podobne uczucie. Obcowanie ze

światem pierwotnym. Przekształconym przez człowieka.

Zgodnie jednak z rozwojem. Nazywamy go dzisiaj

rozwojem zrównoważonym. Dla lepszego życia człowieka

w tym wspaniałym świecie sporządzaliśmy zapiski.

Wyruszyliśmy w inny region szukać małych tchórzy

stepowych. Wraz z wielce Natanem prowadziliśmy

radiotelemetrię tych tajemniczych zwierząt. Szukaliśmy

także czegoś podobnego do lisa. Była to szare zwierzę

występujące w wielkiej ilości. Lokalna odmiana, latem

niezwykła. Chciałem też zaczerpnąć pewną opowieść,

która jest zeznaniem z miejsca na zachodzie Mołdawii.

Otóż poszukiwaliśmy chyżych ludzi. Mieli oni podobno

ostre narzędzia i mieszkali w chatkach. Nie mieli na sobie

ubrań. Nad wyraz Wielce Natan wyrażał się

niepochlebnie wobec tych naturystów, ale była tutaj jakaś

iskra nadziei, że ludzie ci pragnęli wracać do swoich

korzeni. Nie mogłem się niestety zająć tą sprawą,

ponieważ wezwano mnie do bardzo niebezpiecznej misji

na Łotwie. Grasowały tam duże i groźne gady, być może

pytony wypuszczone z hodowli.

W Estonii rozwiązywałem sprawę albinosów-ludzi. Były

to niezwykłe sprawy. Wśród albinosów był nawet jeden

zboczeniec, którego musiałem usunąć. Podawał się on za

kaznodzieję, ale w istocie był człowiekiem czynu. Chodził

nocami wokół obejść i wyprawiał tzw. cudaczne działania.

Wielce Natan wyruszył ze mną w te nieuporządkowane

tereny. Wspomnę tylko tyle, iż obie sprawy zostały

rozwiązane. A wyglądało to tak.

Po drodze estońskiej przechadzaliśmy się i

zauważyliśmy człowieka, który począł przed nami uciekać

a jako tacy ludzi mając coś na sumieniu, poczęliśmy go

143


gonić. Otworzyliśmy do niego ogień. Przewrócił się na

pniaku i doznał lekkiego niegroźnego skaleczenia.

- Kim jesteś?

- Idę do mojej ciotki, mieszka za tym lasem ślimaków. Są

tam doprawdy smaczne winniczki.

- Czy jesteś smakoszem – zapytałem zdenerwowany.

- Tak przepadam za ślimakami - rzekł.

- Dziwne więc ze uciekałeś.

Nic nie odpowiedział. Widocznie miał lęki. I

zaproponował abyśmy się z nim udali do owej ciotki.

Rozgościliśmy się i jako dobroduszna istota zaczęła nas

częstować różnościami ze ślimaków i regionalnych dań.

To był bardzo smaczne.

- Ale jedźcie Panowie. My już nie mogliśmy. Więc

grzecznie przeprosiliśmy. Ale ciotka jakby doznała szoku

nieskazitelnego. Nakłaniała w afekcie siostrzeńca do

jedzenia. Ale widzieliśmy my, iż już nie może. Leciały mu

łzy z oczu i ręce mu puchły. Gdy wróciliśmy z fajki, było z

nim niedobrze. Ale ciotka w afekcie dalej go karmił.

Przecież ty jeszcze nic nie zjadłeś. Bał się odmówić jak

mało kto.

I zdarzy się cud. Rozsadziło go. I zaczął się płacz i

zgrzytanie zębów. Wyszliśmy spokojni jak nigdy i

wyruszyliśmy w odległe miejsca mołdawskie, aby i tam

zasięgnąć porad.

Wnet i do zachodnich armenów wyruszyłem na ośle,

jako, iż zabrano mi inny sprzęt chyba celem uniknięcia

rozpoznania mojego. Tutaj musicie wiedzieć, iż spędziłem

wieczór i poranek następny w towarzystwie wyleniałego

baraniarza. Mieszkał on w starej z bali bitej lepiance.

Mógł mi opisać rzeczy zatrważające. Opisywał ruchami

potwornymi wielkookiego starucha, czyli dużego ssaka

podobnego do słonia owłosionego. Musiał przy tym

144


wiercić palcem w oku, aby mi zademonstrować jakiż

zawzięty jest to zwierz. Bił ponadto głową o ścianę, aby

doznać szoku przypomnienia. Baraniarz strój ubraniowy

przywdział i nie zwracał na mnie uwagi. Wychodził i

wchodził do swej lepianki jakby głuchy i ślepy. Słuchał

pogody i bił chyba dzwonem.

Potem wyskoczył ponownie do mnie i wyznała mi pięć

zdań endemicznych. Przykazał, abym nikomu nie mówił,

iż dawniej był także wyśmienitym badaczem lokalnych

zwierząt. Pomagał myśliwym w niecodziennym

dokarmianiu i codziennej polowaczce. Opowiedział o

rogaczach atakujących niepewnych podróżnych i dzikich

mułach oraz owcy Brolly. Miał chyba zapędy na

komiwojerzera. Udzielał mi rad oraz wypowiedział dla

mnie zdanie mgliste, iż bił sam z bali domek swój i

mieszka tam jak go stworzono. Uwierzcie mi nie

wierzyłem w ani jedno zdanie przez niego

wypowiedziane.

Przebiegłem przez wyżynne regiony, aby dostać się do

krainy południowych dagestańczyków. Widziałem rzeczy,

o których nigdy mi się nie śniło. I gwiazdy na niebie

wszelakie i ludzi obłędnych w starych także lepiankach.

Wszyscy tam mieszkali w lepiankach. Chodzili odziani

jakimiś skórami lub bez skór wokół obejść. W nocy

kontrolowali co dziesięć minut furtki i grodzili się

materiałami łatwopalnymi, gdyby w razie

niebezpieczeństwa dlań strasznego móc się podpalić. Nie

było im wszystkim dość jak skakali do mnie i widłami mnie

chcieli zbałamucić. Ale nie miałem do nich litości

wówczas. I ja do nich doskoczyłem i rozgoniłem cały ten

tłum. Siedliśmy w końcu wieczorem, aby pogawędzić.

Aby rozpocząć gawędę prostą o życiu. Udaliśmy się wnet

do lasu, aby przeprowadzić badania zlecone mi przez

145


zoologa. Poznałem tam wiele z życia różnych ssaków.

Obserwowałem ich nocne życie. I nigdy nie było mi dość.

A wiedzcie, iż dowiedziałem się wiele.

Zabito mi osła. Przeznaczono go na wybitne

ceremoniały. Zostawiono mnie samego i musiałem dalej

wędrować pieszo. Był to okres walki mojej w Ałaju.

Napotkałem przewodnika, który liczył do dwóch tylko, ale

znał takie stworzenia zamieszkujące wzgórza straszne

jak dzikie barany czy małe koty. Zostałem zabrany przez

litościwego poddanego, który zabrał nas opowiadając

historie niestworzone. Zaciągnąłem się do wioski zanadto

nie zbyt znanej. Przedstawiono mi niezwykle barwną

historię. Zabrano mnie na szuwary ponad granicę

wąwozu, gdzie miałem strzelać do dziwnych kopytnych.

Przodem prowadził nas arcyprzewodnik niosący w rękach

psa pekińskiego, który wywijał ogonem. Tuż za nim

podążał symulant w czarnych okularach, ponoć potomek

wielkiego Chingis Chana.

Wtem zauważyliśmy jak coś przedzierało się wśród

krzewów jałowca. Otóż i wielkie zwierzę się przed nami

ukazało. Chciał na nas ruszyć ten baran, argali ałajski o

słabym wzroku. Ale dla mnie ta sztuczka nie miała

znaczenia żadnego. Ustrzeliłem go z półobrotu. Jakiż

wielki podziw wykazywali moi towarzysze. Tylko symulant

miał jakąś niepewną minę. Powiedział mi później na

osobności, iż obawia się, że nie chodziło tutaj o barana.

Istnieje w tej dolinie jeszcze potężniejszy gadzi pruj-ak.

Byłem świadomy, iż chodzi tutaj o ogromną jaszczurkę.

Nazajutrz dowiedziałem się, iż buszuje ona nad szkarpą.

Tam zastaliśmy nad jej padliną dwa drapieżne ssaki, a

nad głowami naszym już zlatywały się sępy. Były to jakieś

drapieżniki groźne o dużych kłach. Wyglądały na małe

koty, ale nie byłem pewny czy należą do znanego

146


gatunku. Wieczorem przysiedliśmy się do lokalnego

napoju sporządzanego przez tamtejszych.

Wybraliśmy się z litościwym poddanym w obszary

zapomniane, gdzie ludzie zostali wygnani przez dzikie

stworzenia. Litościwy poddany, a właściwe Fihdkak

wyruszył ze mną w tą oczywiście trudną wyprawę. I

wyszło z niego całe to jego powietrze, którym był

napełniony. Na naszej trasie mieliśmy zobaczyć ssaki nie

obawiające się bynajmniej ludzi. Zostawiliśmy juki i

musieliśmy kroczyć od zawietrznej strony bowiem

wieczorową porą słyszeliśmy nawoływania jakichś

nieznanych zwierząt. Zauważyliśmy, wtem dwóch

myśliwców szarżujących z podchodu na argali. I już

musieliśmy do nich dołączyć, gdyby jeden z nich nie

strzelał do nas. Obeszliśmy ich szerokim lukiem i z

zaskoczenia wzięliśmy ich od tyłu. Musicie wiedzieć, iż

się nas tam spodziewali. Zrezygnowali jednak całkowicie

z prób ostrzeliwania. Czekaliśmy więc następnego dnia,

aby móc zapolować na te zwierzęta.

A były to wyprawy niezmiernie niepokojące i szukałem

wzdłuż cieków iście ciekawej wydry. Jestem pewny, iż

należała ona do nominatywnego gatunku żyjącego

również u nas w Europie. Także ślęczeliśmy w potokach

polując na ryby. Byłem także, o czym nie wspominałem

zbyt często zapalonym wędkarzem. I wyszliśmy pod

jeden z lokalnych szczytów, by upolować ziemne

zwierzęta pełzające. Niestety nam się to nie udało.

Powróciliśmy zatem nad wyrośnięte przestrzenie. Tam

pasły się stada antylop azjatyckich. Pewnym dniem

zaskoczyła nas fatalna pogoda i zmuszeni byliśmy udać

się na spoczynek. Uzyskałem wówczas niewiarygodne

informacje. Takimi dniami budzi się zwierz i czyha na

ludzi zbłąkanych. Oczywiście nie wierzyłem, aby tylko z

147


powodu nastania fatalnych ulew i burz mogło się pojawić

jakieś bliżej nieokreślone stworzenie, tym bardziej

niematerialne. Także i to zjawisko zostało przeze mnie

uznane za sferę mitologii lokalnych mieszkańców

przebywających opodal w domkach koczowniczych.

Z rana dostałem telefon, iż powinienem wracać,

ponieważ ludzi dręczy jakieś zwierzę w europejskim kraju.

Wysłano mnie przeto najbliższym helikopterem na

lotnisko i już byłem gotowy do rozmowy z Białym

Tołstojem. Był słaby i uzależniony od pokarmów.

Spożywał je we wszelakich ilościach. Skierowano mnie

do zoologa, który w Polsce prowadził badania. Chciałbym

wam też opowiedzieć jak zdążaliśmy do owej wsi.

Pędziliśmy z zatrważającą prędkością kładami. Był to

bubel. Ktoś sobie robił z nas żarty.

Na północy Bułgarii w lasach przebywaliśmy parę dni

na polowaniach na niedźwiedzie. Udało nam się ponadto

upolować jarząbki i ptactwo blaszkodziobe. Podczas

powrotu naszego w macedońskiej mieścinie

przebywaliśmy parę dni u lokalnego majora. Poczęstował

on nas whisky i zasiedliśmy do gawędy. Był on

wytrawnym myśliwcem i polował na grubego zwierza, nie

tylko w Europie ale i poza granicami. Spotkaliśmy się

także z protestującymi ekologami lub ekoterrorystami jak

ich zwą.

Opisywali oni nam dążenia do zachowania

różnorodności biologicznej. Jak najbardziej popierałem

ich dążenia. Stawałem murem także za gospodarką

łowiecką jako częścią nieodłączną życia ludzi żyjących w

środowisku. Oba te obozy były mi bliskie.

Spotkaliśmy się na diaporamie, aby przedstawić nasze

wysiłki gromadzenia wszelakich nieznanych i słabo

znanych gatunków. I nic by nie było w tym dziwnego,

148


gdyby nie pewien człowiek. Wskoczył on szybkim ruchem

na tzw. scenę i hulał niczym go nogi poniosły. A wiedźcie,

iż był on wówczas natchniony wszelako jak nikt inny.

Opowiadał on o niezwykłej swojej przygodzie

badawczej. Przedstawił się jako znany przyrodnik i

zoolog. Zeznawał nam pod przysięgą, iż widział zwierzęta

znane jedynie z wykopalisk. Wie, gdzie znajdują się ich

populacji. Są to doprawdy endemity wielce rzadkie.

Widział też zwierzęta krytycznie zagrożone znane jedynie

z kilku fragmentów szkieletu w obozach historii naturalnej.

Wyznał nam również, iż szuka ekipy badawczej, która ma

przebyć wielkie obszary ziemskie w poszukiwaniu

zwierząt na granicach. Mówił o jakimś azjatyckim regionie

Ya. Zupełnie nie wskazał, gdzie mieści się dokładnie ten

region enigmatyczny. I mówił też o małych moa. I wielkim

pająku zielonym wielkości odkurzacza o szczękoczułkach

wydłużonych niczym radary. Wskazywał nam także na

wyprawę celem poszukiwania dziwnych tapirów w

Ameryce Południowej. Zamieszkują one podobno regiony

odludne.

Zostaliśmy wezwani na Białoruś. Zeznawano nam, iż

wielce oszpecona bestia atakuje kozy, kury i bydło rogate

i znana jest wszędzie jako wysysacz kóz. Przybyliśmy na

miejsc wraz z zawziętym Natanem. Nie był w tym nic

zaskakującego. Bez wahania rozpoznaliśmy zwierzę ubite

przez lokalnych.

Widzieliśmy też gościa w trakcie przeprawy. Był

wstawiony. I pytałem się go.

- Być może idę w przeciwną stronę – odpowiedział

rozgoryczony.

- Ukrywam się po lesie. To zostało po czasach

wojennych. Swego czasu byłem partyzantem. Sam sobie


149


musiałem radzić. Jestem z tego dumy, że ten las mnie

chronił i żywił.

- Jest coś dziwnego w tym lesie. A posadził go....

- Czyż my się pytamy, kto go posadził? - odpowiedziałem.

- Ja wiem, wy nic nie wiecie. Lepiej wam zawrócić. Nie

mam dla was nic więcej. Sami jesteście panami swego

losu. Ptaszyna ma gdzie się schować. Wy nie.

Było tak za wojny. Ubił swego wroga. On mu wiele

przykrości narobił. Ale nadszedł upragniony dzień. Po

dniach wreszcie go dorwał. Był żałosny. Był to zwykły

dzień. Pierwsze myśli go naszły co do jego likwidacji, gdy

jechał wóz. A za nim psi. Wtedy przypomniała mu się jego

gęba, którą co noc śnił. Z pyska mu się lało. Czuć było od

niego psem. Ale najgorszy był jego grymas, gdy już

podchodził. U sąsiada Bobka jak co dzień biło się

drobinę. I on ubił dziada. Całkiem go chyba jednak nie

zabił. Brak było dalszych wieści. W lesie teraz siedzi,

wychodzi z nory zajętej przez borsuka z wieloma

kanałami i wylotami, niejako labirynt, wydaje pomruki i

dołącza się do różnych ekip. Ze swego planu wydaje się,

iż im pomaga. W rzeczywistości działa na ich niekorzyść.

Człowiekowi robiło się już niedobrze. Słabnął, to

podnosił się. Ostawiliśmy go tam w zupełnej niemocy.

Czyż ludzie nie mają jakiejkolwiek wiedzy na tematy

naturalne? Z pewnością większość z nich nie ma. Ten

mieszkaniec i również nie posiadał wiedzy.

Później odbyliśmy również wyprawę nad kartonowym

lasem. Wyjaśnić mieliśmy dziwne zniknięcia ludzi nad

stawem w ogrodzie nijakim. Ale i tam zagadka wydawała

się niemożliwa do rozpoznania. Przeprowadziliśmy

podstępne dochodzenie.

Bo czyż to co jest niewytłumaczalne intryguje

człowieka i zmusza go domyślenia ze wszech miar

150


obraźliwego? Bynajmniej tak. Intrygujące są zwłaszcza

stworzenia okrążające nas w noc ciemną i ich jarzące się

oczy. Ale nie ma wśród nich niestety stworów baśniowych

z bestiariuszy bynajmniej. Nie ma wśród nich pól-ludzi pół

jeleni z natury powstałych. Nie ma obecnie zdolności

człowiek do wydawania płodnego potomstwa z jeleniem.

Są to twardo stąpające pokraczne zwierzęta. Tak, tak

nazywamy je zwierzętami i nic co nie jest zwierzęciem nie

jest bliższe człowiekowi. Bo i człowiek ze zwierząt się

wywodzi. Wychodzę tutaj na przeciw różnorakim

stwierdzeniom. Posuwam się nawet dalej. Człowiek do

zwierząt i również należy. Nie tylko należy, ale jest

jednym ze zwierząt odciskających największe piętno na

ziemskim globie.

To wyjątkowa planeta we wszechświecie. Ze

wszechmiar wyjątkowa stworzona przez Pana Naszego,

niewidzialnego. A któż to jest Pan Nasz. Pan Nasz to

czas, i przestrzeń, materia i ciemna energia. Pan nasz

żyje we wszystkim co się rusza i co nie rusza się. Jednym

słowem Pan Nasz to symbol wszechistnienia. I w symbolu

dopatrujemy się tego wszystkiego. Ale symbol wymaga

stosowanych działań na rzecz zachowania nas samych.

Do tego należy dążyć, aby i nas zachować w zdrowiu i

szczęściu spokojnym. Jednym z moich wieloletnich

planów było przeżycie godnego życia. Abym mógł

pracować i ciężką pracą swą fizyczną przetrzymywać

niedoskonałości.

Po stracie zawziętego Natana, który przepadł bez

wieści wyruszyłem sam do kamieniołomów. Ciężka to

praca była. Dręczyło mnie ponadto sumienie, iż mimo

pracy mój duch nie wzrasta. Nie interesowałem się

niestety żadnymi rzadkimi gatunkami lub muzyką

jazzową. I wtedy nie wymyślałem też nowych planów i

151


wypraw i popadłem jednakże w depresję. Z braku wiedzy

powstało moje natręctwo i choroba straszna. Wzbiłem się

w eter i pobladłem. Lewitowałem i snułem decyzję moją

niewłaściwą.

Garter Breiz, wspólnik i złoczyńca to duchowy

przewodnik Cohena. Powtarzał mi, iż Cohen nie che być

już więcej małpą naczelną i zamierza być panem nad

ludźmi. I ja do tego dopuścić nie mogłem. Ale spadła na

mnie jak grom z jasnego nieba informacja jakoby Biały

Tołstoj w krytycznym stanie opowiadał bezeceństwa.

Zjawiłem się u niego czym prędzej i przekazano mi

informację, iż powinienem wyjechać wraz z ekipą

dochodzeniową w odległe regiony. W Gruzji miałem

odszukać wodnego potwora z jeziora Almatha. Według

relacji zwierzęta te widywano sporadycznie. W kraju tym

zostałem jednak zaatakowany przez małe nielatające

ptaki, gdy łowiłem ryby w tym akwenie.

Przysnąłem chwile i obudziłem się wnet słysząc

przeraźliwe pomruki. Oglądnąwszy się za siebie

widziałem stado złożone z 14 może 17 ptaków wielkości

indyka jak biegły z dziobami do przodu w moja stronę. Nie

pozostało mi nic innego jak uciekać. Schroniłem się na

pobliskim drzewie. Ale ptaki były natrętne jak ludzie i

zaczęły skakać, aby mnie zahaczyć dziobami. Pierwszy

raz widziałem tak natrętne ciała. Nie mogłem rozpoznać

ich przynależności gatunkowej. Gdy później widziałem się

z lokalnym badaczem zoologii, specjalistą ornitologiem

ten wyjaśnił mi, że nazywaj te ptaki Goeh-Afl. Są one

bardzo agresywne, ale są bardzo rzadkie i znajdują się na

skraju wymarcia.

Gdy byłem później w Moskwie nikt nie znał takich

ptaków i wszyscy mnie wówczas wyśmiali. Nigdy nie

słyszałem, aby ktoś inny znał te stworzenia.

152


Zaproszono mnie i Josepha na uroczyste przyjęcie w

kwaterze Ludwika Oswalda. Wyświadczył nam wielkie

wskazówki, którymi mieliśmy się kierować podczas naszej

trudnej wyprawy w region Ya. Bardzo był to tajemniczy

region bogaty ponoć w endemiczne formy. Nie mieliśmy

wystarczających informacji o tym regionie, jednak mieścił

się on gdzieś na granicy rosyjsko-chińskiej.

Zjedliśmy obiad składający się z 34 dań po czym

zaproszona nas do hali rozprawowej. Tam Ludwik ogłosił,

iż musi wyznaczy dla nas punk zaczepienia, w którym

powinniśmy rozpocząć kolekcjonowanie, pomiary i

sporządzania map regionów zapomnianych przez

społeczeństwo naukowe. W regionie Ya brałem udział w

wielkim festiwalu ochrony tych zagrożonych ostatnich

zapomnianych obszarów. Pomógł mi wielki On i razem

udało nam się dokonać cudu. Ochroniliśmy ten zakazany

obszar przed ostatecznym upadkiem. Ochroniliśmy

zwłaszcza wiele rzadkich gatunków ssaków.

A działo się to przed naszym powrotnym wyjazdem do

lasów macedońskich. Byłem wówczas nierozważny i

przechadzałem się za dnia poszukując jakichkolwiek

innych zwierząt. Mówiono nam, iż tylko w noc powinniśmy

poszukiwać tychże zwierząt. Nigdy nie udało mi się

odszukać pewnych niecodziennych gatunków.

Spotkaliśmy się ze sprytnym mitycznym sługusem

Gavlagogo. Wyjawił nam on, iż obawia się o swoją

wątrobę jak o głowę. Wyruszyliśmy nad rozlewiska w

kraju prymitywnym. Nie zdawaliśmy sobie wówczas

sprawy jak ważna jest to misja. Wyjechaliśmy na

poszukiwania zalewowych obszarów na granicy

Mangrebu i czarnej afryki. Wyszliśmy z chaty o zmroku.

Żyło tam mnóstwo zwierząt. Także i te wydawałoby się

niespotykane tutaj. Napotkaliśmy mieszkańców znających

153


położenie tych regionów. Widywaliśmy przeto nie tylko

skaczące gryzonie podobne do małych kangurów, ale i

dziwne ekho z mangrebu jak nazywali je miejscowi

tubylcy. Ekho były to małe antylopy lub zwierzęta

podobne do dużych cywet. I doznałem wówczas

oczopląsu od widoku tak wielkiej liczby tych

nierozpoznanych przeze mnie stworzeń.

Spotkaliśmy się w buszu z lokalnym znawcą fauny.

Byliśmy pewni, iż powie nam coś na temat tych stworzeń.

Nic nie zdołał powiedzieć. W zamian za to jąkał się i

krztusił jakby za coś chciał odpokutować. Ale nic nie

zdołał wydusić z siebie. Zagotowało się we mnie. Jak

można tak nie znać się na lokalnej faunie? Zaczął nas

tłamsić i kłamać nam w żywe oczy. Jedynie co mogliśmy

wówczas zrobić to wrzucić go do przepaści. Na szczęście

zaproponował nam tygodniowy pobyt w odległym

pensjonacie i tam wiedziano również coś na temat tych

zwierząt. Miał chłop szczęście. Skopałem go tylko i

zostawiłem posiniaczonego na progu u jednego z

dzbaniarzy.

Wraz z Edwardem Fiberskim gościliśmy u kazachskich

teriologów, nieznanej szerzej organizacji zrzeszającej

badaczy z tej dziedziny nauk zoologicznych. W górach

Tarbagataj dostaliśmy ostrzeżenie, jakoby występowały

tam również gatunki bardzo tajemnicze. Prowadziliśmy

badania nad różnymi gryzoniami, ale i również górskim

stworzeniem. Naszym celem było także oszacowanie

wielkości populacji kilku bardzo rzadkich gatunków.

Także nad ptakami prowadziliśmy obserwacje. Zastał

nas wówczas tam wybitny psycholog i opowiadał o

potworach wodnych i wielkich bezkręgowcach. Wyrażał

się bardzo ostro względem tak zwanych poszukiwaczy

wodnych węży i innych stworzeń takich jak małpoludy z

154


gór czy wielkie owłosione stworzenia. Przytaknęliśmy mu

oczywiście. Stworzenia te pochodzące z folkloru nie z

nauki stworzone, miały na poły także pochodzenie

naturalne. Ale jedno było jasne jako takie nie istnieją.

I wyjechaliśmy nad jezioro naszym zdanie ogromne.

Nie znaliśmy jego położenia, ani nazwy, ale

obserwowaliśmy tam duże sumy wodne. O ich życiu

opowiadał nam bardzo mądry ichtiolog. I już wszystko

wiedzieliśmy o ich życiu i ekologii. Wieczorem upiekliśmy

kilka małych rybek na ogniu. Rozłożyliśmy namioty nad

jeziorem i zapadły ciemności. I w noc tą czuliśmy że coś

nas obserwuje. A wiedźcie drodzy wynikało to zupełnie z

naszej wyobraźni. Co prawda byliśmy pewnie

obserwowani przez zwierzynę nocną. Nie była ona jednak

potworem, lecz tylko zwierzęciem, które wyszło na

poszukiwanie żeru, aby i przetrwać kolejną noc.

Opuściliśmy natychmiast kazachskie rozstaje dróg i

bezdroża w starym transporcie wędzideł podążające do

rosyjskich wielkich pól i tam spotkaliśmy się w lokalnymi

specjalistami. Odeszliśmy parę kroków. Ale nie staliśmy w

miejscu. I wówczas jeden z naszych podszedł do

zaścianka i odczytał napis wyryty na ścianie.

Dwa tygodnie później wyleciałem do Ameryki

Południowej, aby prowadzić krótkie badania wespół z

lokalnymi zoologami. Wziąłem udział w przedstawieniu. I

wystąpiłem w nim jako błazen. W przebraniu byłem nie do

poznania. A jako błazen musiałem spełniać swoją rolę.

Mieliśmy szukać rzadkich gryzoni wielkości paki na

wybrzeżu. Udało nam się schwytać nawet jednego z tych

dużych osobników. Z lokalnym zoologiem Miguelem

Cardoso szukaliśmy także sławnych mitycznych stworzeń

takich jak wielki leniwiec, ale one przecież nie istnieją

toteż żadnego z nich nie udało nam się zobaczyć pomimo

155


zaawansowanej techniki jaką dysponowaliśmy. Koniec

końców do wniosków doszliśmy, iż nauka nie powinna

zajmować się w obszerny sposób wieloma mitycznymi i

legendarnymi zwierzętami pochodzącymi z folkloru, jako

że duża ich część wynika raczej z wyobraźni

mieszkańców i skłania nas do rozpatrywania ich wiedzy

jako sposobu zacieśniania więzi z bytami. Ich legenda

jest głęboko zakorzeniona, a wizerunek odkształca się z

pokolenia na pokolenie.

Przebywałem w menażeriach oraz muzeach polskich i

bułgarskich z wypchanymi zwierzętami różnych maści.

Były tam także dziwaczne stworzenia spreparowane, a

wśród nich pewne gatunki niedostosowane i wymarłe z

czasem na przestrzeni dziejów. I zobaczyłem również

wypchane strusie i dropie olbrzymie. I był tam wymarły

jeden z ptaków morskich arktycznych. Przewijały mi się

ekspozycje wielkich motyli i kopalnych salamander. I

włochate mamuty i zebry bez pasków. To wszystko

przypominało mi, iż świat zwierzęcy ciągle jest w

zagrożeniu i należy zachować tak wiele gatunków ile tylko

można. Na dorocznym spotkaniu zaproszono elitarną

prawicę i insygnia zaprezentowano warunkujące

spotkanie nasze z wielkim organizatorem.

Odwiedziłem jedno z muzeów, by tam zauważyć

spreparowane zeschnięte zwierzę nie byle jakie.

Upolowane w upale na +50 stopniach wyglądało

przesympatycznie. A był to legendarny drzewny

kretoszczur. Nie mogłem uwierzyć, gdy kustosz

opowiadał mi o swoich badaniach poprzednich nad tym

stworzeniem, które obecnie uznawane jest za wymarłe.

Ponadto zasiadaliśmy do oględzin kilku eksponatów

jeszcze nie sklasyfikowanych, które znajdowały się w

pomieszczeniach zamkniętych w odległych halach. Tam

156


zadziwiły mnie zaciekle pewne przypadki. Czekał tam na

nas strażnik zsiwiały już. I on wyjaśnił nam, że jest tam

kilka przeznaczonych na spalenie eksponatów z Europy i

Afryki subsaharyjskiej. Przeglądając owe eksponaty nie

zauważyłem niczego doniosłego. Gdy udawaliśmy się na

parter zauważyłem w koncie pudło. Podszedłem do niego

i otwarłem. Wyciągałem zakurzone zwierzątko podobne

do wielkiej ryjówki o rozmiarze domowego kota.

Wyglądało dosyć nieporadnie na swych nogach i

wydawał mi się, iż słyszałem o takim zwierzęciu w

legendach tubylczych. A więc można było po części

wierzyć w jakieś ich zabobonne wierzenia. Powtarzam po

części. Bo raz mówili zupełnie co innego niźli im się

wydawało. Gawędy te zrazu niedoskonałe zyskały siłę

olśniewającą podczas popijania koniaku lub lokalnych

trunków. I tak jakby rozwiązał się nam język. Okiełznać

nie mogliśmy żadnych z tych przemijających stworzeń.

Wówczas bynajmniej wedle nas uchybienia nie miały

jednakże realnego przełożenia.

Miałem ponadto jeszcze wiele przygód obciążających

mnie na starym kontynencie. Ale o tamtych z pewnością

zakazano mi opowiadać. Biały Tołstoj stał się

warzywkiem. Cohena nie złapaliśmy. Mówiono, iż wyleciał

na księżyc, ale nikt tego nie udowodnił. Joseph

zamieszkał w opuszczonej chacie marokańskiej. Ja zaś

zakończyłem wreszcie swoje wyprawy i przebywam w

miejscach utajonych, aby i mnie nie złapano. I tak się

kończą nasze losy w tych zabawnych, zapomnianych lub

niezwykłych sytuacjach. Mam nadzieję, iż nie popełnicie

tych samych błędów....

Komentarze